Ponieważ poniżej publikujemy ostatni odcinek bloga Agaty, zachęcamy do bezpośredniego kontaktu z Autorką. Więcej informacji nt. wyprawy można uzyskać, kontaktując się z Autorką poprzez email: [email protected] . |
Wtorek, 30 listopada 2010 r.
?To już jest koniec??
6 miesięcy w podróży. Przejechane ok. 5500 km na rowerach. Zwiedzone kraje: Niemcy, Polska, Czechy, Słowacja, Ukraina, Mołdawia, Gruzja, Azerbejdżan oraz Turcja. Mnóstwo wspaniałych i niezwykłych wrażeń. Cudowni ludzie, których poznaliśmy i którzy nam bardzo pomagali. Tak w telegraficznym skrócie mogłabym podsumować naszą wyprawę na bicyklach, która kiedyś musiała dobiec końca. Jednak zanim skończę opowieść z tej wspaniałej przygody, chciałabym jeszcze podzielić się z Wami paroma ekologicznymi oraz przyrodniczymi wrażeniami z trasy powrotnej.
W drogę powrotną wybraliśmy się pociągami. I tak udało nam się nimi dotrzeć ze stolicy Azerbejdżanu do Batumi w Gruzji. Miasto, do którego zawitaliśmy już po raz drugi podczas tej podróży, przywitało nas gorącym słońcem, dojrzałymi mandarynkami (fot. 159), jak i owocami kaktusa, które w smaku przypominały malinę zmieszaną z gruszką (fot. 160). Nie planowaliśmy jednak, że znów będziemy mieli okazję jechać na rowerach. Jednak brak alternatywy, właśnie nam to umożliwił. I tak do kolejnego państwa ? Turcji zawitaliśmy na bicyklach.
Trasa po Turcji biegła jednak tylko wybrzeżem Morza Czarnego. W górach leżał już śnieg, więc byliśmy zmuszeni zrezygnować z przyrodniczociekawszych tras w głębi kraju.
Turecka część wybrzeża Morza Czarnego niestety jest odcięta od reszty terenów szeroką czteropasmową autostradą. Nie dość, że cierpi na tym cały ekosystem, to droga ta jest dodatkowym obciążeniem dla tutejszych mieszkańców. Dzieje się to z względu na brak naziemnych przejść dla pieszych, jak i podziemnych. Mieszkańcy muszą wręcz przedzierać się między autami i przechodzić przez płotki oddzielające pasy autostrady, aby dotrzeć na plażę. Mam wrażenie, że przy tej inwestycji środowisko i człowiek nie były priorytetami z ?górnej półki?. A gdzie w tym wszystkim jest zrównoważony rozwój? Oczywiście zrozumiałe jest, iż potrzebujemy nowych autostrad. Jednak ich budowa powinna uwzględniać człowieka, środowisko i gospodarkę. Sfokusowanie się tylko i wyłącznie na jednym z tych elementów nigdy nie doprowadzi do dobrego rozwiązania, lecz do takiego, jakie właśnie zaobserwowaliśmy w Turcji.
Zresztą po wjeździe do Turcji dostaliśmy ?ekologiczny policzek? już po kilku pierwszych przejechanych metrach. Wybrzeże Morza Czarnego po gruzińskiej stronie robiło wrażenie czystego. Natomiast turecka jego część jest bardzo zaśmiecona (fot. 161). Często śmieci są spalane bezpośrednio na plaży (fot. 162). Brak świadomości ekologicznej zaobserwowaliśmy również u miejscowych rybaków. Pewnego dnia zostaliśmy zaproszeni, aby poobserwować połów ryb. Przy tej okazji widzieliśmy, jak śmieci lądują prosto w morzu. Wśród ?odpadów? oddanych Morzu Czarnemu można zauważyć też foliowe torebki (fot. 163), które wyglądają troszkę jak meduzy zapewne nie tylko dla nas, ale niestety i dla zwierząt. Rybacy w swoich małych portach mają pojemniki na śmieci. Jednak wydaje się, że wygodniej im wyrzucać odpady wprost do wody tuż obok zacumowanej łódki. Rozmowy z nimi na ten temat były trudne. W końcu udało nam się paru z nich przekonać, aby wyłowili te śmieci z wody i umieścili je w kontenerze na odpady. Przykre to, iż rybacy, którzy tak wiele od morza dostają ? często połów ryb to jedyna forma zarobkowania ? nie szanują swojego ?morskiego chlebodawcy?. Często uwięzione przez sieci ryby, które dla rybaków nie przedstawiają żadnej wartości, lądują na brzegu i szybko obumierają, tak jak np. pokazany na zdjęciu konik morski (fot. 164). Wydaje się, iż ci ludzie odczuwają respekt tylko przed zwierzętami, które mogą się okazać dla nich niebezpieczne. Tak było np. ze złowioną przypadkiem płaszczką, której rybacy wrócili życie, wrzucając ją z powrotem do wody(fot. 165).
Turcja, która chciałaby zostać członkiem Unii Europejskiej chyba ma jeszcze sporo do zrobienia w zakresie ochrony środowiska i edukacji ekologicznej. Może jestem niesprawiedliwa w swych ocenach, gdyż nie miałam okazji zobaczyć całego terenu tego państwa, ale po tym, co widzieliśmy mam niestety taki obraz tego kraju.
Nasza podróż zakończyła się w Turcji. Wiele aspektów związanych z ochroną środowiska w krajach, które widzieliśmy głęboko pozostanie nam w pamięci. Polska ma szczęście, że jest członkiem Unii Europejskiej, bo dzięki temu udało się nam m.in. zintensyfikować działania na rzecz ochrony środowiska. A to oczywiście m.in. za sprawą wielu obostrzeń prawnych, które w państwach takich jak Ukraina, Mołdawia, Azerbejdżan czy Turcja są mniej rygorystyczne lub po prostu ich nie ma.
Wielu ludzi, których spotkaliśmy podczas wyprawy szanuje jednak przyrodę i jest z nią bardzo związana. Inni natomiast mniej zważają na aspekty ekologiczne. Jednak czy tych ostatnich można za to winić? Chyba niekoniecznie. Do wszelkich działań potrzebne są odpowiednie narzędzia. A takowych często w krajach, które odwiedziliśmy nie ma. Wiele w ochronie środowiska jest zależne od polityki. I to zarówno tej na poziomie krajowym jak i lokalnym. Skoro nie ma akcji uświadamiających, co z odpadami powinno się robić, skoro nie ma na nie pojemników, skoro dzieci nie są uczone od najmłodszych lat, jak postępować ze śmieciami to obrazek spalania odpadów przed sklepem nie dziwi już tak bardzo. Z drugiej natomiast strony mieliśmy okazję zaobserwować m.in. w Odessie na Ukrainie plakaty o tematyce ekologicznej. Jednak, aby zrozumieć ich przesłanie trzeba mieć jakieś podstawy świadomości związanej z ochroną środowiska. Tej natomiast na Ukrainie nie widać. Zatem, czy jest sens inwestowania ogromnej ilości pieniędzy na akcje, które nie przemawiają do społeczności. To sprawia wrażenie, iż organizacje, które za takie działania odpowiadają próbują jakby uspokoić swoje sumienie. Nieważne, że akcja ekologiczna jest zupełnie nietrafna. Ważne, że się odbyła. I tu nasuwa się pytanie o efektywność prowadzonych działań ekologicznych.
Pytań i wrażeń po podróży jest wiele. Jednak z największą szczerością mogę Wam odpowiedzieć na pytanie: czy warto było wyjechać? Otóż było i to bardzo. Nasza podróż była wspaniała i to głównie za sprawą tego, iż jechaliśmy rowerami. To dało nam niezwykłą możliwość obserwowania otaczającego nas świata wieloma zmysłami. Dlatego też zachęcam Was do turystyki rowerowej, gdyż moim zdaniem nie ma lepszego sposobu na podróżowanie.
Wtorek, 2 listopada 2010 r.
Cudna natura i ekologiczne katastrofy (30.09.2010 ? 31.10.2010) Tbilisi (Gruzja) ? Baku (Azerbejdżan)
W Tbilisi porzuciliśmy swoje rowery, aby w końcu powędrować pieszo po górach. Postanowiliśmy się wybrać na mały trekking na górę Kazbek (Mkinwarcweri – Lodowy Szczyt). Jest to wygasły wulkan o wysokości 5047 m n.p.m. (fot. 138), położony we wschodniej części centralnego Kaukazu, a zarazem jeden z najwyższych szczytów górskich w Gruzji.
Kaukaz ze względu na występowanie wielu rzadkich oraz endemicznych gatunków jest bardzo ważnym ekoregionem. Przedstawicielami tutejszej flory jest m.in. Rhododendron Caucasicu, którego udało mi się sfotografować (fot. 139). Inną rośliną kwitnącą, którą tutaj można spotkać jest m.in. Lilium Szovitsianum. Natomiast przedstawicielami fauny są m.in. wilk (Canis lupus), koziorożec wschodniokaukaski (Capra cylindricomis), kozice (Rupicapra) czy też niedźwiedź brunatny (Ursus arctos). Można tutaj też spotkać pięknych przedstawicieli ptaków(fot. 140) m.in. cietrzewia kaukaskiego (Tetrao mlokosiewiczi), sępy: płowego (Gyps fulvus), czy też kasztanowatego (Aegypius monachus), jak również orłosępa brodatego (Gypaetus barbatus) oraz orla przedniego (Aquila chrysaetos).
Aby dotrzeć na górę Kazbek, wsiedliśmy w marszrutkę (to taki mini bus), którą przejechaliśmy ok. 130 km po bardzo niebezpiecznej, a zarazem obfitującej w piękne widoki drodze. Nasza wycieczka opływała też w pot wywołany dużą ilością adrenaliny we krwi, czego przyczyną był kierowca marszrutki jadący z niezwykle dużą prędkością oraz sama góra, jak i lodowiec Ordzweri (zwany również Geregeti). Nie planowaliśmy oczywiście wejść na sam szczyt, gdyż to jest wyprawa dla raczej dobrze wyposażonych i doświadczonych aplinistow.
Naszą pieszą wędrówkę rozpoczęliśmy na wysokości ok. 1730 m n.p.m. w miasteczku Stepancminda, nazywanym jednak najczęściej Kazbegi. Wystartowaliśmy dość późno, dlatego też było oczywiste, że będziemy musieli spędzić jedną noc na górze. Co jeszcze warto dodać to to, że niestety – ze względu na rowerowy charakter całej naszej podróży – nie mieliśmy ze sobą dobrych plecaków ani też sprzętu wspinaczkowego. Potrzebą jest jednak matką wynalazków. Udało nam się zatem spakować w jeden plecak i nieprzemakalne worki śpiwory namiot i troszkę jedzenia.
Droga na Kazbek okazała się dość wymagającą. Pierwszym punktem było dotarcie do Kościoła Gergeti (Cminda Sameba), a potem dalej w górę. Kiedy już się ściemniło postawiliśmy namiot. Czuliśmy się niesamowicie, gdyż była to największa wysokość ok. 2800 m n.p.m., na jakiej przyszło nam kiedykolwiek nocować. Było zimno, ale widok na Kazbek po prostu oczarowywał. Rankiem obudzeni rześkim powietrzem wyruszyliśmy dalej. Trasa biegła przez dość trudną powierzchnię żużlową, po której ślizgały się buty. W końcu jednak dotarliśmy do lodowca Ordzweri (Gergeti). Ma on długość 7,8 km, powierzchni 6,8 km2. Jego najwyższy punkt znajduje się na wysokości 5033 m, a najniższy na 2260 m (informacje z jednej z tablic informacyjnych zamieszczonych na drodze do szczytu Kazbek).
Na lodowcu było trudno utrzymać równowagę, gdyż strasznie wiało, a poza tym był on usłany wieloma głębokimi szczelinami (fot. 141). Jednak uczucie zdobycia celu jak i krajobraz dookoła sprawiały, że czuliśmy się wspaniale. Mieliśmy ochotę wspiąć się jeszcze wyżej, aż do stacji meteorologicznej, jednak pogoda uległa załamaniu. Postanowiliśmy zatem powrócić. To była bardzo dobra decyzja gdyż, kiedy byliśmy już na dole zaczęło rzęsiście padać. Natomiast następnego dnia można już było zaobserwować na wysokości ok. 2500 m n.p.m. śnieg.
Po tej pięknej wspinaczkowej przygodzie wróciliśmy do Tbilisi, aby ponownie dosiąść naszych rowerowych rumaków. Chcieliśmy dojechać do zespołu monastyrów Dawid Goreją. By tam dotrzeć najpierw musieliśmy się przebić przez ?pustynię industrialną? w okolicach miasta Rustawi. Na terenie tym stoi wiele starych już ?obumarłych? zakładów przemysłowych. Niektóre z nich jeszcze działają, ale widać, że przemysł na tym terenie bardzo mocno zaingerował w przyrodę (fot. 142). Później jechaliśmy przez prawdziwy piękny i naturalny teren pustynny, wzdłuż którego rozciągały się malownicze góry o nazwie Garejis (fot. 143), aby w końcu dotrzeć do Dawid Gareja.
W Gruzji spędziliśmy jeszcze troszkę czasu, aby w końcu udać się do kolejnego punktu naszej wyprawy, którym był Azerbejdżan. Pierwsze skojarzenia o tym państwie to zazwyczaj ropa i pustynia. Jednak nie do końca to tak wygląda. Okazuje się ze kraj ten ma zakątki soczysta – zielone (fot. 144), a na południu obfituje w cytrusy. Pierwszy nasz zachwyt w Azerbejdżanie dotyczył pięknych alei przy drogach. Przepiękne majestatyczne drzewa w północnej części tego państwa umilają każdemu podróż(fot. 145). Widać też, że mają one solidny wiek. W jednym z miast – Szeki mieliśmy również okazje obejrzeć przed Chan Saraj, czyli Pałacem Chana potężne drzewa zasadzone tutaj w 1530 r. (fot. 146).
Kolejne kilometry w północnej części Azerbejdżanu zachwycały ponadto górami należącymi jeszcze do Kaukazu, jak i dużą ilością rzek o fascynujących korytach (fot. 147). W szerokiej dolinie jednej z takich rzek zlokalizowane było niestety ogromne składowisko odpadów (fot. 148).
Jak już jesteśmy przy temacie śmieci i świadomości ekologicznej to niestety w Azerbejdżanie jej jeszcze wcale nie widać. Wiele domostw jest otoczonych wysokim murem, za który po prostu wyrzucane są śmieci. To jest trochę ideologia ?zamiatania pod dywan?. Tego, czego nie widzimy, to po prostu nam nie przeszkadza. Jest jeszcze inny problem, który absolutnie nie pozwala na umieszczanie śmieci w koszach. Jest nim brak tych ostatnich! Widać ze w tym kraju są pieniądze. I tak buduje się ogromna ilość nowych budynków, rewitalizuje się stare parki (to jest oczywiście dobra inicjatywa) czy też buduje nowe przystanki autobusowe. Przy tych jednak nie ma wcale koszów na śmieci. Jeżeli jest już pojemnik na odpady to tylko w postaci kartonu. Czasem śmieci po prostu wyrzucane są przed sklepem, a później taki ?śmieciowy stosik? zostaje po prostu podpalony. W owym stosiku znajdują się natomiast wszystkie rodzaje odpadów. To, co jeszcze mnie bardzo nurtuje jeszcze w tym kraju, to postępowanie z odpadami pochodzącymi z uboju zwierząt jak i sam sposób zabijania krów i owiec. Już wyjaśniam problem. Otóż w Azerbejdżanie jest wiele sklepów, gdzie można kupić świeże mięso owcze oraz wolowe. To jest raczej normalne. Jednak całej sprawie ?smaczku? dodaje to ze zwierzaki te są zabijane przy tych sklepach (znajdujących się zazwyczaj bezpośrednio przy ulicach). Na hakach wiszą półtusze tych już ?gotowych? na sprzedaż a na to patrzą kolejne ?pod nóż wybrane? owce i krowy z powiązanymi nogami. Widok ten przeraża. Jeżeli ktoś jest wrażliwy i jest wegetarianinem powinien przed wyjazdem do Azerbejdżanu przygotować się psychicznie na takie obrazki. Nie przesyłam tez zdjęć sytuacji, która opisuje, bo jest ono po prostu dość drastyczne.
Tak to jest w Azerbejdżanie ze brzydota przeplata się z pięknem. I tak w drodze w końcu zaczęła nam towarzyszyć barwna jesień (fot. 149). Momentami widoki zachwycały swoja niezwykłością i spokojem (fot. 150) tak jak np. 80 km od Baku. Im jednak bliżej tego miasta byliśmy tym teren bardziej zaczynał przypominać pustynie. Czasem jednak nawet tutaj można było gdzie nie gdzie w ogródkach ujrzeć oliwki(fot. 151 – 152).
W końcu dotarliśmy do Baku. Miasto uderza niesamowicie bogatym centrum, gdzie widać, iż ?pompuje? się pieniądze z ropy. Część z nich zapewne przyczyniła się do rewitalizacji parku nadmorskiego, który nazywa się aktualnie bulwarem. To tutaj zaskoczył nas widok dwóch drzew oliwnych przetransportowanych z Parku Narodowego ze Włoszech w lutym tego roku (fot. 153). Jeden z okazów ma 160 lat(fot. 154)! Pytam się skąd biorą się pieniądze na transport takiego drzewa! Przecież to jest bardzo trudny I kosztowny proces! Nie chce mi się niestety wierzyć ze drzewo to zostało tu zasadzone z powodu jakiś wyższych celów. Moim zdaniem to zachcianka lokalnych a właściwie centralnych władz w Baku, które w ten sposób podkreślają niezwykłość tego miejsca. Już wyjaśniam moje okrutne oburzenie. Otóż Baku z pięknymi parkami i jak widać starymi drzewami ? czasem zabranymi z jakiegoś parku narodowego ? ma druga twarz. Ta nazywa się ropa! A to oznacza straszna degradacja środowiska poprzez wieloletnie działanie przemysłu naftowego. Ja oczywiście rozumiem, że paliwo jest nam potrzebne tak, jak i przemysł naftowy. Jestem jednak zdania, że ?jak się nabrudzi?, to trzeba po sobie posprzątać. Co mam na myśli? A mianowicie to, że jak dziurawi się każdy wolny kawałek ziemi pompami naftowymi, to trzeba też zastanowić się nad rekultywacja tych terenów (fot. 155). Czegoś takiego jednak w tym kraju nie widać. Widać natomiast koryta zaolejonych rzek, z których piją pasące się owce.
Uwierzcie, że nie mam słów na opisanie katastrofy ekologicznej, którą tam zobaczyliśmy. W jednej z wiosek, kiedy dostrzegliśmy pompy naftowe miedzy domami i pasącymi się owcami oraz plamy nafty na ziemi jak i w wodzie, to po prostu zrobiło nam się słabo. Łzy w oczach nam stanęły. Jak można tak zdewastować przyrodę??? Nie wiem i nie rozumiem, jak pieniądze mogą ludzi zaślepiać. Jak już ktoś nabrudzi to niech, chociaż postara się to uporządkować, a nie robić atrapę naprawy w postaci zbudowania murów zasłaniających to, co brzydkie i zniszczone. To właśnie w Azerbejdżanie jawi się nazywać rekultywacja terenów zdegradowanych przemysłowo. Po prostu stawia się wysoki mur, aby ?tego niewygodnego I obrzydliwego? nie było widać. Już przed 40 tys. lat w okolicach Kubustanu ? miasta w odległości ok. 60 km na południe od Baku ? ludzie tam żyjący wśród stworzonych przez siebie petroglifow namalowali liść na skale (fot. 156). Czyli jednak przyroda ma dla ludzi znaczenie od bardzo bardzo dawna. Jednak czy aby w tej aktualnej gonitwie za pieniądzem nie umniejszamy jej roli?
Na koniec – kraj kontrastów – jakim jest dla nas Azerbejdżan zafundował nam bardzo miłą niespodziankę. Pojechaliśmy ? oczywiście na rowerach ? obejrzeć wulkany błotne w okolicach Kobustanu (fot. 157). Te niezwykle struktury są nadzwyczaj aktywne i wyrzucają błotną maź oraz metan. Niektóre z nich sycz głośno i bulgoczą. Niesamowitej radości dostarcza ich obserwowanie, kiedy to powstaje ogromny bąbel błotny, który następnie pęka. Tu odczuliśmy intensywnie, że Ziemia żyje 🙂
Poniedziałek, 11 października 2010 r.
Coraz egzotyczniej (20.08.10-29.09.10) Symferopol – Tbilisi
Od momentu, kiedy ostatnio pisałam krajobraz ukazujący się naszym oczom zmienił się już wielokrotnie. Krym nadal nas zachwycał i dlatego postanowiliśmy odkrywać dalsze jego tajemnice. I tak oto każdą noc spędzaliśmy na plaży, śpiąc tylko w śpiworach. Najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że każda plaża była inna. Jedna kamienista, inna piaszczysta, a jeszcze inne plaże wyglądały tak, jak krajobrazy z westernu (fot.117).
Każdego dnia mieliśmy okazję kąpać się w Morzu Czarnym i każdego poranka spotykaliśmy zwierzęta takie, jak np. kraby zamieszkujące muszle (fot. 118). Również rośliny oraz owoce, które nam towarzyszyły zaczynały być odmienne od tych nam znanych. I tak np. pobocza dróg były porośnięte alejami drzew, których owoce nazwaliśmy piłkami tenisowymi (fot. 119). Pytaliśmy miejscowych, do czego te dziwaczne zielone kule są używane – jednak ci nie potrafili nam tego wyjaśnić. Z kolei na odległej plaży w Balakavie (na którą najszybciej można dotrzeć drogą morską, co też uczyniliśmy, ładując się z naszymi objuczonymi rowerami na małą łajbę rybacką, gdyż ostatni prom z niewiadomych przyczyn nie przyjechał) mieliśmy okazję obserwować wiele kormoranów, zatem obrazek dość zwyczajny (fot. 120). To, co było niezwyczajne w tej plaży to, to iż stała się ona ulubionym miejscem wypadowym młodzieży, którą rozbija namioty w lasku na skalach, czując się troszkę jak na odległej bezludnej wyspie. Trzeba pochwalić władze krymskie za to, że cała ta „namiotowa moda” jest kontrolowana przez tamtejsze nadleśnictwo. Bardzo możliwe, że to wynik częstych pożarów, które latem często nawiedzają suche obszary Krymu. Jednak inicjatywa kontroli biwakowania jest jak najbardziej w tym miejscu słuszna, gdyż krajobraz jest niesamowity i wart ochrony.
Warto byście poznali jeszcze jedno miejsce na brzegu Morza Czarnego, które udało nam się zobaczyć zanim dotarliśmy do Balaklavy. Jest to Półwysep Fiolent, niedaleko stolicy Krymu (fot. 121 i 122), który niezmiernie zachwyca widokami. Zejście do plaży w tym miejscu jest przeznaczone dla osób w dobrej kondycji, gdyż trzeba pokonać bardzo wiele schodów 🙂 W tym urokliwym miejscu spotkaliśmy się również z edukowaniem turystów. I tak pojawiała się tam parokrotnie tablica informująca o tym, iż należy szanować piękną przyrodę Półwyspu i że nie należy wyrzucać śmieci gdzie popadnie, lecz kierować je do pojemników (fot. 123). Co bardzo też ważne: przy tablicach rzeczywiście znajdowały się pojemniki i można było wrzucić plastik do kontenerów specjalnie do tego przeznaczonych (fot. 124).
Mimo, iż nasza wyprawa dalej biegła po Ukrainie – a właściwie po Krymie (wielu tutejszych nam powtarzalo, że Krym to nie Ukraina!) to pewne rzeczy się nie zmieniły. I tak ciągle po ścieżkach podroży przewijały się bezdomne czworonogi, które z głodu plądrują kosze na śmieci (fot. 125). Często je dokarmialiśmy, ale niestety nie mogliśmy pomóc wszystkim. Obraz ten jest dość przygnębiający. Z drugiej strony nasuwa się myśl, czy te psy i koty, które żyją w grupach na ulicy, w pewnego rodzaju przecież wolności, nie są szczęśliwsze aniżeli te żyjące w przepełnionych schroniskach?
Kolejne kilometry po Krymie pokazały też nowe niezbyt estetyczne, przynajmniej dla moich oczu, przyzwyczajenie turystów. A jest nim oznaczanie pewnych miejsc – w celu osiągnięcia szczęścia – wstążkami i innymi rzeczami (czasem np. foliowkami, papierkami). Popatrzcie sami na zdjęcie (fot. 126) i oceńcie.
Uf uf uf kolejne drogi kierowały nas na teren Krymu, gdzie panował już klimat subtropikalny. Tutaj m.in. zwiedziliśmy Alusztę (fot. 127) i Jałtę. Kiedy temperatury za mocno „dały nam w kość” postanowiliśmy się ochłodzić, wkraczając na tereny bardziej górskie. I tak zafundowaliśmy sobie przygodę, wjeżdżając kolejką linową (podczas wjazdu mieliśmy okazję, obserwować przepiękne lasy (fot. 128) wraz z naszymi obładowanymi rowerami na górę Aj Petri. Kiedy znaleźliśmy się na szczycie, to westchnień z zachwytu krajobrazem nie było końca (fot. 129). Niestety masowa ilość turystów i miejscowych oferujących – dość nachalnie – zjazd ze słynnej góry czy też jedzenie i inne atrakcje nie pozwalała pomedytować w spokoju. Jednak udało nam się wyciszyć, kiedy pokonywaliśmy kolejne kilometry podczas zjazdu z Aj Petri. Tutaj spotkaliśmy nawet piękne buczyny i zatęskniliśmy za domem. Chcieliśmy też obejrzeć Wielki Kanion Krymski, ale był zamknięty dla normalnych zjadaczy chleba – z powodu zagrożenia pożarowego. Co ciekawe, dla grup z przewodnikiem było to możliwe.
Później nasza podróż się troszkę pokomplikowała. Otóż kiedy byliśmy w miejscowiości, której nazwy nie pamiętam i Jałcie, to szukaliśmy możliwości dotarcia do wschodniej Turcji. Niestety nie było to możliwe. Zatem zmieniliśmy troszkę ścieżki naszej wyprawy. Przetransportowaliśmy się ze stolicy Krymu do Odessy nocnym pociągiem a następnie statkiem popłynęliśmy bezpośrednio do Gruzji:) Podróż po pełnym Morzu Czarnym trwała 3 dni. Była wymarzona słoneczna pogoda. Najcudowniejsze było to, że mogliśmy zobaczyć delfiny na wolności…(fot. 130).
W Gruzji pierwszym miastem, do którego zacumowaliśmy było Batumi. Tutaj też oczywiście jest plaża i bardzo ciepły klimat. A tu niespodzianka! Powitał nas – niewidziany tutaj podobno od 3 miesięcy – bardzo rzęsisty deszcz i sztorm. Ogromu siły tego zjawiska pogodowego doświadczył niestety nasz namiot. I tak oto nas przywitała Gruzja, którą jednak miała dla nas wiele piękniejszych niespodzianek. Przez pierwsze kilometry znowu czuliśmy się jak w tropikach. Temperatura i wilgotność powietrza troszkę nam doskwierały, ale przyroda, jaką obserwowaliśmy zachwyciła nas (fot. 131). Mało tego! Natura i gościnni Gruzini zadbali o nasze podniebienia wyśmienitymi owocami: bananami (fot. 132), limonkami (fot. 133), granatami (fot. 134), figami (fot. 135) i innymi owocami, których nazw nawet nie znamy. Oczy natomiast cieszyły widoki bambusa czy eukaliptusa. Jednak im dalej byliśmy od morza, tym mniej było egzotycznych roślin. Jednak nadal krajobrazy, jakie mamy okazję widzieć w Gruzji są bardzo zmienne i śliczne. Jednego dnia obserwujemy przepełnione soczystą zielenią góry (fot. 136), aby innego móc popatrzeć na tereny prawie pustynne (fot. 137).
Nas Gruzja zachwyciła i nadal fascynuje. To niesamowite, że w tym kraju można otrzymać bardzo dobrze przygotowane materiały na temat tutejszych parków narodowych i rezerwatów przyrody. Mamy nadzieję, że wybierzemy się tutaj jeszcze raz, aby lepiej poznać ten kraj. Tymczasem kierujemy się jeszcze bardziej na południe…
Czwartek, 9 września 2010 r.
Krajobraz kontrastów (01.08-20.08.2010) Odessa – Ukraina
Z Odessy ruszamy w dalsze podboje z naszymi poznanymi przed trzema dniami nowymi towarzyszami podróży. Są nimi Volker (70 lat) i Ursula (65 lat), którzy mają już niesamowite doświadczenie w rowerowych podróżach. Ta starsza para z Niemiec jechała ścieżką rowerową tzw. Donauweg (w momencie, kiedy ich spotkaliśmy mieli przejechane już ponad 3000 km!). Jesteśmy pełni zachwytu i podziwu dla ich poczucia humoruoraz kondycji. Ten niesamowity rowerowy team rokrocznie spędza ok. 3 miesięcy w podróży rowerowej. A co jeszcze bardziej niezwykle to to, że oni swoją przygodę rowerową rozpoczęli dopiero 5 lat temu. A zatem wszystko jest możliwe i to w każdym wieku :). Z Ursulą i Volkerem podróżowaliśmy wspólnie ok. 3 tygodni aż na Krym.
W czwórkę było nam raźniej podróżować. Łatwiej też znajdywaliśmy miejsca na nocleg. Na Ukrainie właściwie wszędzie można rozbić namiot, jeśli to nie teren prywatny. Jednym z piękniejszych miejsc, jakie udało nam się odnaleźć na nocny sen, był skalisty brzeg Morza Czarnego (fot. 95). Porastała go wręcz łąka sucholubnych roślin, w tym cudownie fioletowo-niebiesko kwitnącego – przegorzanu pospolitego (rośnie on na żwirowatej, słabo zasobnej w wodę glebie) (fot. 96).
Tak, jak już w poprzednim odcinku pisałam, od Odessy spotykaliśmy na swojej drodze ślady edukacji ekologicznej. Miło zaskoczyła mnie tablica przy wjeździe do miejscowości Ôîíňŕíęŕ, na której zakład gospodarki komunalnej odwołuje się do sumienia ekologicznego w następujący sposób: „Czystość Ôîíňŕíęi w naszych rękach” (fot. 97). Jednak po paru kilometrach przed naszymi oczami ujawnił się zupełnie inny obrazek, mający raczej niewiele do czynienia ze świadomością konieczności ochrony środowiska. Zobaczyliśmy parkujące na plaży, a właściwe wręcz prawie w wodzie, auta (fot. 98). Nikomu taki stan rzeczy nie przeszkadza i miedzy autami chętnie wygrzewają się plażowicze. Tego rodzaju obrazek jest w polskiej świadomości raczej mało akceptowalny. Zresztą warto też tutaj wspomnieć, że społeczność wypoczywająca na Ukrainie nie ma obaw przed zanieczyszczoną wodą. Czasem tutejsze kąpieliska już z daleka przerażają nas zapachem, a brzegi jezior i limanów wyglądają miejscami tak, jak na zdjęciach nr 99 i 100.
Innym razem na totalnych odludziach Ukraina zaskakuje nas nawołującymi do ochrony przyrody tablicami, po których widać, że mają za sobą już długą historię (fot. 101 i 102). Zresztą w kolejnych małych miejscowościach na południe od Odessy dwa razy udało nam się zobaczyć nowocześniejsze szyldy o charakterze edukacyjnym: jeden nawoływał do niewyrzucania śmieci, gdyż wówczas może zabraknąć pięknych miejsc dla następnych pokoleń (fot. 103), a druga do oszczędzania energii (fot.104)!
Im dalej na południe Ukrainy, tym krajobraz oczywiście bardziej suchy. Zresztą obecny rok w tym kraju jest pod względem meteorologicznym wyjątkowo zaskakujący. Ukraińcy informowali nas, że właśnie panują upały, jakie notowano tu po raz ostatni przed 130 laty. No i oczywiście my mamy szczęście, by temperatury 42 stopnie C na własnej skórze posmakować. Momentami pijemy takie ilości wody, ze to aż niewiarygodne. Interesujące jest to, że w tak suchym klimacie potrafią żyć nawet ślimaki, które wręcz oblepiają rośliny (fot.105).
Ale upały nie przeszkodziły nam w dotarciu na Krym 🙂 (fot.106). Tutaj uderzyły nas kontrasty krajobrazów. Z jednej strony otaczał nas rozległy aż po horyzont step, a z drugiej piękne skaliste wybrzeże Morza Czarnego. I tak mieliśmy szczęście dotrzeć do Skal Atliesz. Widok zapierający dech w piersiach. Niesamowicie piękne cudowne krajobrazy stworzone rękoma natury. Jeżeli będziecie na Krymie, musicie koniecznie to zobaczyć (fot. 107). Mało tego, woda w Morzu Czarnym w tamtejszych okolicach jest nieziemsko przeźroczysta. Obszar ten to raj dla nurków. Podczas zanurzenia się można zaobserwować ogromne ilości ryb, krabów (fot. 108) i meduz (fot.109) i innych stworzeń.
W dalszej podróży nasze zachwyty krajobrazem zaczynały się przekształcać w rozgoryczenie. Ludzie rozbijają namioty wszędzie na skalistym wybrzeżu. Jest to tutaj dozwolone i bezpłatne. Jednak okazuje się, że jak coś ma charakter bezkosztowy, to tego się nie ceni i to tutaj znakomicie widać. Wypoczywający nad morzem urlopowicze są raczej słabo uświadomieni ekologicznie. Ludzie opalają się i stawiają namioty między stosami śmieci (fot. 110) i to im nie przeszkadza. Wszyscy wiedzą, że są tam liczne grupy turystów, jednak liczba pojemników na odpady jest niewystarczająca. Oczywiście, brak jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej zmusza wypoczywających do budowania własnych toalet (fot. 111). Zastanawiam się, czy po sezonie turystycznym ktoś te sterty śmieci i dzikie toalety porządkuje? Z drugiej strony, jak się spogląda na ogromną liczbę turystów wypoczywających na skalistych wybrzeżach Morza Czarnego, to można nawet stwierdzić, że nie leży tych śmieci aż tak wiele. Rozmawialiśmy z ludźmi wypoczywającymi w okolicach skal Atliesz i oni są zdania, że w poprzednich latach ilości odpadów, które oszpecały ten krajobraz były znacznie większe. Czyli jednak coś się zmienia w świadomości tutejszych turystów zmienia. Nie zmienia się chyba jednak nic w rozumowaniu władz zarządzających tymi terenami. Niestety.
Muszę też Wam wspomnieć, że my i nasze rowery są również ulubieńcami tutejszych zwierząt (fot. 112 i fot. 113) i roślin. A o tych ostatnich, a właściwie o jednej, o nazwie Buzdyganek naziemny (Tribulus terrestris L.) ośmielę się troszkę więcej napisać, niestety w niekorzystnym świetle. Roślina ta to sprawczyni ok. 40 dziur w naszych dętkach!!! Miejscowi mówią na nią kaljuszka (fot. 114). Kwitnie ona na żółto i rośnie na Krymie prawie wszędzie. Na początku wygląda niezbyt groźnie. Jej owoce są zielone (fot. 115) i zaopatrzone w kolce. Po jakimś czasie stają się one jasnobrązowe, wręcz koloru piaskowego (zatem są bardzo słabo widoczne) i niesamowicie twarde. Wbijają się znakomicie w dętki, ale i w stopy. Uwierzcie mi, że roślina ta bardzo nas zmęczyła i niestety nadal nam dokucza na ścieżkach Krymu.
Z innych ciekawostek przyrodniczych to powiem Wam, że Wybrzeże północnego Krymu obfituje w liczne słone jeziora typu limanów i związane z nimi specyficzne zbiorowiska halofitów i słonych łąk. Na jednej z fotografii słone jezioro (fot. 116) w okolicy m. Sztormowe.
Krajobraz północno-zachodniego Krymu jest zadziwiający. Ja pokrótce opisałabym go jako step, morze i kolce. Kolce u roślin, ale i u zwierząt – mam tu na myśli najczęściej przez nas spotykane jeże.
Słoneczne pozdrowienia i trzymajcie kciuki za jak najmniejszą ilość dziur w dętkach naszych rowerów 🙂
Poniedziałek, 9 sierpnia 2010 r.
Ukraina ? Mołdawia ? Ukraina.
Czyli w końcu w promieniach słońca (11.07.10-01.08.10)
Na pewien czas pożegnaliśmy przyjazną Ukrainę. W jednym z ostatnich dni przed wjazdem do Mołdawii mogliśmy nacieszyć oczy twierdzą ????????? ???????? (fot. 75) w miejscowości ??????. Troszkę szkoda, że nie można było obejrzeć pomieszczeń tego wspaniałego budynku. Ale – jak nam powiedział nasz ukraiński przyjaciel: ?Taka polityka rządu, żeby za dużo ludziom nie pokazywać?.
Następnego dnia bez problemów dotarliśmy do granicy Ukraina ? Mołdawia. Oczywiście, wzbudzamy zainteresowanie straży granicznej, że siłą własnych mięśni dotarliśmy tak daleko i że zamierzamy dalej ekologicznie przemieszczać się rowerem. Już pierwszego dnia w Mołdawii, po paru kilometrach natknęliśmy się na pierwszy ślad związany z ochroną przyrody. Bardzo mile zaskoczyło mnie to, że w odwiedzanym kraju oznaczone są rezerwaty przyrody (fot. 76). Pomyślałam: świetnie, że w tym państwie coś się dzieje w kierunku ochrony środowiska. Jednak była to, mówiąc młodzieżowo, skuteczna zmyłka.
Zresztą pierwszy dzień w kraju winem płynącym (tak Mołdawia promuje się na bilbordach) obfitował również w inne niespodzianki. Niedaleko rzeki, stanowiącej ukraińsko-mołdawską granicę próbowaliśmy znaleźć miejsce na rozbicie namiotu. Dzięki temu dwukrotnie natknęliśmy się na straż graniczną. To oczywiście wiązało się z kontrolą paszportową. Wydarzenie to skutecznie zmobilizowało nas do dalszych poszukiwań, które zakończyły się w lesie. Jednak pierwsza noc na mołdawskiej ziemi wcale nie była spokojna. Sen zakłócały grzmoty i błyski. A poza tym, całą noc uporczywie coś drapało po namiocie i nie mogliśmy owych intruzów zlokalizować. Rankiem sprawa się wyjaśniła: ?zakłócaczami? snów były żuki gnojowe, które nie wiadomo, czemu upodobały sobie naszą noclegownię na nocne wojaże.
W kolejnych dniach przeprawy przez Mołdawię mieliśmy okazję podziwiać piękne górskie krajobrazy (fot. 77). Troszkę je eksplorowaliśmy, dzięki czemu znaleźliśmy sporo dowodów przeszłego życia (fot. 78). Mało tego, kraj ten zachwycił nas olbrzymimi ciągnącymi się do horyzontu polami słonecznikowym (fot. 79) i dającymi wspaniały cień alejami złożonymi z orzechów włoskich.
Spotykaliśmy oczywiście naszych starych współtowarzyszy podróży ? bociany (fot 80), które bez strachu szukały pożywienia w pobliżu pasących się koni i szperających w wodzie kaczek.
Pewnego dnia natknęliśmy się na mołdawską stację meteorologiczną, która raczej nie była w dobrym stanie technicznym (fot. 81). Zauważyliśmy jeszcze jedno. W Mołdawii widok kosza na śmieci nie jest, niestety, zbyt częsty. Śmieci zazwyczaj lądują w rowach lub bezpośrednio na drodze. Oczywiście w większych miasteczkach można dostrzec pojemniki na śmieci i to nawet ładne (fot. 82). Jednak śladów recyklingu tam nie ujrzycie. Niemniej jednak, to właśnie w Mołdawii odkryliśmy pierwsze ślady odnawialnych źródeł energii (OZE) (fot. 83). Kto wie, może sfotografowany wiatrak będzie tam prekursorem OZE?
Krajobraz Mołdawii, podobnie zresztą jak Ukrainy, jest w dużej mierze kształtowany przez pasące się owce, kozy i krowy. Te ostatnie często są wypasane w pobliżu zbiorników wody, w których chętnie zażywały kąpieli (fot. 84). Podróż po tym państwie umilał nam widok robinii akacjowych(zwanych pospolicie akacjami), które są tutaj bardzo pospolite. Spotkać można cale lasy robinii akacjowej. Wyobraźcie sobie, jak cudownie musi pachnieć w takim kwitnącym lesie! Wiemy, jak niesamowite jest to doznanie, bo mieliśmy możliwość, by zaczerpnąć parę wdechów słodkiego zapachu robinii akacjowej, gdyż niektóre jeszcze kwitły w lipcu (fot. 85).
Po wielu kilometrach wojaży po Mołdawii, która ze względu na górzysty teren nie oszczędzała naszych kolan, natknęliśmy się w końcu na duży ślad edukacji ekologicznej. W stolicy tego państwa ? Kiszyniowie zobaczyliśmy tablicę krytykującą postępowanie, które ja opisałabym tak: ?Wyrzucę śmieci na ulicę i mam problem z głowy? (fot. 86). Tutaj warto podkreślić, że śmieci w Mołdawii na ulicy i w rowach to – niestety – bardzo powszechny widok.
Kraj wina, a według mnie cudownych pól słonecznikowych, pożegnał się z nami po dziesięciu dniach podróży pięknym widokiem rozległych pagórkowatych łąk (fot. 87).
Powrót na Ukrainę okazał się bardziej egzotyczny niż się spodziewaliśmy. Już w pierwszym dniu na rozległym Limanie nad Dniestrem (liman to płytka zatoka, która powstaje w wyniku zalania ujściowego odcinka jarów, czyli głębokich dolin rzecznych) zobaczyłam pelikana (fot. 88). To było dla mnie niesamowite przyrodnicze przeżycie. Wschodni sąsiad po naszym powrocie na jego ziemię zafundował nam również wrażenie kulturowe, a mianowicie możliwość zwiedzenia Twierdzy Akerman w miejscowości ????????-????????????? (fot. 89).
Któregoś dnia na Ukrainie natknęliśmy się na pierwsze w tym roku dojrzale jeżyny. Zresztą z bliższej perspektywy okazało się, że nie tylko nam przypadły do gustu krzewy jeżyn, ale i tygrzykowi paskowanemu (fot. 90). Ponadto miejsce naszego obżarstwa okazało się interesującym obszarem inicjatyw recyklingowych. Plot ze szklanych butelek (fot. 91)? Czemu nie. Może właśnie taki trend powinien występować w nowym budownictwie?
Tym razem widzę na Ukrainie troszkę więcej elementów z zakresu świadomości ekologicznej. Hasło z szyldu (fot. 92). ?Czyste drogi. Nasza kultura? niekoniecznie sprawnie funkcjonuje w tym państwie, jednak ?takiej? kultury, o której mowa na tej tablicy czasem też brak i w Polsce!
Udało się!!! Jesteśmy nad Morzem Czarnym 🙂 I tutaj spotykamy zaskakującą, jak na to państwo, ideę ekologiczną ? sadzenia drzew i tworzenia w ten sposób alei (fot. 93). To cieszy. Mało tego! W Odessie zobaczyłam tablicę mówiącą, że samochody to truciciele (fot. 94). No proszę, a jednak coś w ochronie środowiska się dzieje na Ukrainie. Zresztą w Odessie można już spotkać pojemniki, do których można razem wkładać materiały nadające się do recyklingu, takie jak: papier, plastik, szkło i metal.
Przesyłamy gorące pozdrowienia z trasy nad Morzem Czarnym!
Czwartek, 15 lipca 2010 r.
Bociani raj i walka o pogłaskanie
Tak bardzo chcieliśmy być już na Ukrainie. A tutaj spotkała nas nieciekawa niespodzianka. Tablica z rowerowymi trasami międzynarodowymi wyraźnie wskazywała, iż w miejscowości Krościenko bicyklem można magiczną granicę ze Wschodem przekroczyć. Jednak, kiedy tam dotarliśmy, to straż graniczna definitywnie nam to wyperswadowała. No cóż, tak bywa. Przynajmniej poinformowali nas, że możemy przejechać tę granicę pociągiem. To okazało się bardzo dobrym i zabawnym wyjściem z tej sytuacji. Już sama stacja PKP w Krościenku nas rozbawiła, gdyż znaleźliśmy na niej interesujący obiekt edukacji ekologicznej. Był nim mianowicie kosz na śmieci, na którym widniał napis: ?To ja twój kosz. Kocham Wasze śmieci i pety w mojej skromnej popielniczce (?)?. Przyznacie, że efekt takiego nawoływania może być piorunujący (fot. 56).
Kiedy wysiedliśmy na Ukrainie to mieliśmy wrażenie, że obudziliśmy się w innej czasoprzestrzeni. Napisy po ukraińsku, ukraińska muzyka i drogi slalomowe, czyli „dziura na dziurze”. Jednak nam klimat ten bardzo przypadł do gustu. Dalsza podróż przez Ukrainę pokazała nam, że ludzie są tutaj bardzo otwarci i serdeczni. Nie możemy też ukrywać, że w pobycie w tym pięknym kraju pomaga nam minimalna, ale zawsze znajomość języka rosyjskiego, choć bardzo wiele osób tutaj rozumie, kiedy mówimy po polsku.
Muszę Wam się przyznać, że dopiero na Ukrainie poczuliśmy, że nasza podróż się zaczęła . We wszystkich innych krajach było bardzo europejsko, a tutaj nareszcie jest troszkę egzotycznie.
Ukraina to oczywiście pole do nowych przeżyć i odkryć, również tych związanych z edukacją przyrodniczą czy ekologiczną. Miałam możliwość rozmawiać z dziećmi ze szkoły podstawowej na ten temat. Kiedy zapytałam je, co u nich się robi w domu ze śmieciami, odpowiedziały, że się je spala. W tym momencie jeszcze nie byłam świadoma, że to bardzo powszechny proceder na Ukrainie. Potem przypomniałam sobie, że polskie wsie (oczywiście nie wszystkie) niezbyt dalekie są od takiego samego postępowania. Gdy kiedyś prowadziłam zajęcia z dzieciakami na temat segregacji w jednej z małych wiosek w naszych kraju, to w anonimowej ankiecie dzieciaki jako najczęstszy sposób postępowania ze śmieciami podawały ich spalanie lub wyrzucanie do lasu.
To, czego nietrudno się domyślić, to to, że panujący w tym kraju system i specyficzny porządek nie pozwalają jeszcze na edukację ekologiczną. Moim zdaniem cenne byłoby już to, gdyby dzieci, które mają polskie korzenie potrafiły po polsku i ukraińsku nazwać podstawowe rośliny i zwierzęta ze swojego otoczenia. Nie udało mi się do tego momentu dotrzeć do informacji, jak wygląda edukacja ekologiczna w dużych miastach.
Postanowiłam zamienić się trochę w detektywa i wyśledzić elementy świadczące o edukacji związanej z szeroko ujętą ochrona środowiska. I znalazłam? Przy drogach biegnących w pobliżu lasu można znaleźć tablice, które mówią o tym, iż łatwiej jest ugasić zapałkę aniżeli las (fot. 57). Zdarza się też, że są szyldy, na których jest podziękowanie za pozostawienie w czystości poboczy dróg (fot. 58) też przestrzegające przed wyrzucaniem śmieci (fot. 59). Wiele tego typu tablic informacyjnych mieliśmy okazję spotkać jadąc do Lwowa. A miasto to jest przepiękne. Jeżeli ktoś z Was nie miał jeszcze okazji się tam znaleźć, to mogę szczerze je polecić na dłuższy lub krótszy pobyt turystyczny (fot. 60).
We Lwowie nadal nie potrafiłam wyłączyć instynktu ekodetektywa i udałam się na wyśledzenie pojemników na odpady. Byłam niezmiernie ciekawa, czy w tym mieście, które wygląda bardzo europejsko można znaleźć pojemniki do segregacji. Oczywiście znalazłam śmietniki, ale zwykłe (fot. 61). O segregacji chyba tutaj jeszcze nie ma mowy, choć oczywiście nie mogę tego w 100% stwierdzić, gdyż całego miasta nie prześledziłam.
Polityka i świadomość nie mają tutaj jeszcze charakteru proekologicznego. Tu trzeba sobie jeszcze uświadomić, jak w tym zakresie Polsce pomogło wstąpienie do Unii Europejskiej. Gdyby nie unijne obostrzenia, to dzikich wysypisk śmieci – których sporo jeszcze można znaleźć na Ukrainie (fot. 62) – byłoby w Polsce bardzo wiele (choć oczywiście jeszcze czasem się zdarzają).
Fascynujący dla mnie był również obrazek w jednym z małych miasteczek. Siedzimy w troszkę mało wypielęgnowanym parku przy niestety rozsypującym się pałacyku. W tle widzimy pana, który zbierał śmieci i wkładał je do taczki. Następnie tak uzbierane śmieci zawoził w pobliże toalet. Tutaj ładował je na metalowy podest ,a następnie spalał. Niesamowite, bo właśnie w tym dniu rozmawialiśmy z jednym z Ukraińców, który nas poinformował, że ich firma przymierza się do budowy spalarni odpadów w jednym z polskich miast. Nie wiedzieliśmy jednak, że ?małe spalarnie odpadów? to taki powszechny sposób na śmieci na Ukrainie. W tym momencie naocznie oraz węchowo mogliśmy tego doświadczyć (fot. 63).
Jednak przy tym wszystkim nie można zapominać, że Ukraina ma przepiękną przyrodę. Podczas podróży wielokrotnie widzieliśmy ptaki drapieżne krążące nad polami i łąkami. Raz nawet obserwowaliśmy udany atak jednego z myszołowów, jednak nie zdążyliśmy tego wydarzenia schwytać w oko aparatu. A ptakami, które niewątpliwie ukochały sobie naszego wschodniego sąsiada są bociany. Interesujące, że podobnie jak w Polsce zachodniej, ptaki te bardzo dobrze czują się w gniazdach zbudowanych na ruinach kościołów, które tym razem są świątyniami katolickimi (fot. 64). Innego dnia mieliśmy niesamowitą okazję zaobserwować ogromne zgromadzenie bocianie. Takiej liczby ?boćków? naraz nigdy w życiu nie widzieliśmy (fot. 65). Innym razem przy śniadaniu towarzyszyła nam pięknooka przedstawicielka płazów (fot. 66). Oczywiście przejeżdżaliśmy tez drogami polnymi i pośród dojrzewających zbóż usianych chabrami (fot. 67). Widzieliśmy również jaskółki brzegówki (fot. 68). A innego dnia zobaczyliśmy roślinę o nazwie obrazki plamiste (fot. 69), którą w Polsce jest bardzo rzadka.
W krajobrazie Ukrainy bardzo znaczącą rolę odgrywają krowy, które kształtują znaczące powierzchnie, nie tylko łąkowe, ale i leśne. Bydło jest na wielu wioskach bardzo ważnym źródłem utrzymania i stąd jego duże ilości. Niestety nie wszyscy mają duże obszary łąk do wypasania, dlatego częstym widokiem są krowy pasące się na poboczu dróg.
Wracając jednak do tematu edukacji ekologicznej, to szukam też oczywiście obszarów przyrodniczych chronionych prawem. Udało nam się spotkać tablice dwóch parków (fot. 70 i 71). W pierwszym przypadku nie zawiera ona wiele informacji, ale w drugim jest już co poczytać. ???????????? ????????? ???? „?????????? ??????” – Narodowy Przyrodniczy Park ?Podolskie Towtry? utworzony został w celu ochrony, otworzenia i racjonalnego wykorzystania przyrodniczych krajobrazów Podola z jego unikatowymi historyczno-kulturowymi kompleksami,. Mikroklimat Kamienickiego Przydnistrowia jest kształtowany jest Towtrowym pasmem górskim jak również kanionami rzeki Dniestr oraz jego dopływów. Towtry to zaporowa rafa morza z epoki miocenu złożona z różnych rodzajów wapienia. Dzięki specyficznemu mikroklimatowi zachowało się tutaj wiele reliktowych roślin. Park ten słynie też z występowania wód mineralnych.
Piszę do Was z ???`????? ? ??????????? (Kamieniec-Podolski), gdzie jest przepięknie. Troszkę uroku tego miejsca możecie zobaczyć na jednym ze zdjęć, gdzie dumnie prezentuje się Stary Zamek (fot. 72). W miasteczku tym prócz wielu pięknych zabytków można też spotkać niestety wiele bezpańskich zwierzaków. Są to zarówno koty jak i psy, które walczą miedzy sobą o jakiś kąsek, ale i o pogłasakanie (fot. 73).
A już na sam koniec zdjęcie z pensjonatu, gdzie się zatrzymaliśmy. Fotografia nr 74prezentuje napis znajdujący się nad gniazdkiem ? nawołujący do ekonomicznego korzystania z elektryczności. Moim zdaniem taki rodzaj edukowania jest godzien naśladowania również na naszej polskiej przestrzeni 🙂
Czwartek, 1 lipca 2010 r.
Nieokiełznany szlam i nocne odgłosy (16.06-27.06.2010)
W końcu udało nam się opuścić miasteczko Poprad (fot. 45), gdzie socjalistyczne bloki współtworzą krajobraz z cudownymi Tatrami. Kolejne nasze kilometry w kierunku wschodnim przebiegały niestety pod znakiem deszczu i wszechobecnego szlamu. Błoto więziło nasze rowery, których koła przestawały się kręcić (fot. 46.). Właściwie każdy nasz dzień zaczynał się od ubrania kurtki i spodni przeciwdeszczowych. Jednak zapach przygody nas gna. Brniemy dalej choćby przed nami wyrosły najwyższe góry czy też otworzyły się czeluści błotnych krain. Jednak momentami mamy więcej szczęścia i widzimy też słońce, a nawet świetliste buczyny(fot. 47) m.in. na trasie Margecany ? Mała Lodina. Tutaj też zaskoczyły nas czerwone punkty nieśmiało wyglądające zza liści. Mniam ? to były pierwsze w tym roku skonsumowane przez nas poziomki (fot. 48). Trzeba się przyznać, że ich degustacja sprawiła nam radość, ale i dostarczyła wielu owocowych cukrów 🙂
Następnego dnia, kiedy przedzieramy się przez kolejne ścieżki naszej podróży natykamy się jak zwykle na deszcz, burzę, czasem pojawiające się słońce. Nawet bociany zaczynają być zdezorientowane tymi opadami i dziwnie niskimi, jak na czerwiec przystało, temperaturami (fot. 49). W jednym z kolejnych dni nocujemy na wzgórzu. A tutaj kipiało wręcz od różnorodności roślin (fot. 50) i zwierząt. Jedno z nich ? zachowamy w tajemnicy, jakie ? próbowaliśmy rozpoznać po odchodach. To brzmi może dla wielu niesmacznie, ale po pierwsze lepiej wiedzieć, kogo ma się za sąsiada, a po drugie może jednak warto mu zejść z drogi, aby móc spokojnie spać. Do tego typu odkryć pt. identyfikacja zwierzaka po odchodach i nie tylko jest dostępna fachowa literatura. Jedną z takich pozycji jest książka: ?Ślady zwierząt? ? taką pozycję znalazłam w języku niemieckim. Tego wieczoru uzbieraliśmy również wiele grzybów i dlatego kolacja miała wyjątkowy aromat. Jeden z nich, którego nie skonsumowaliśmy zobaczycie na zdjęciu (fot. 51).
Pewnego dnia stwierdziliśmy, iż skoro jesteśmy już tak blisko Bieszczad to może warto byłoby z powrotem na parę dni wjechać do Polski. Tak też uczyniliśmy. A na byłej granicy słowacko-polskiej mieliśmy okazję podziwiać samice jelenia. Po pokonaniu dość stromego szczytu znaleźliśmy się już w Polsce. Nie będę ukrywać, że widoki te bardzo cieszyły moje oczy. ?Pierwszy raz będę w Bieszczadach? – cieszyłam się w duchu. A klimat niesamowity. Piękne cerkwie, wiele dzikich nieskażonych przytłaczającą infrastrukturą turystyczną niesamowitych miejsc. Nie dość, że można oko nacieszyć, ale i podniebienie najprawdziwszymi oscypkami z owczego mleka. Mało tego, można podejrzeć proces ich wyrobu. Bieszczady są również nazywane krainą wilka. Niestety nie mieliśmy okazji go ujrzeć na własne oczy. Jednak widzieliśmy inne zwierzaki, które stanowiły żywe reklamy. Takie jak np. pasące się kozy przy szyldzie reklamującym kozie sery (fot. 52).
Jeden z naszych podróżnych dni zakończył się w totalnej dziczy na polu namiotowym. Jednak nasz sen nie był tutaj spokojny. Ciągle coś poruszało naszymi naczyniami, które zostawiliśmy na ławce pod drewnianym zadaszeniem. Obudzeni postanowiliśmy wyśledzić intruza. Nie udało się nam to. Kiedy zasnęliśmy znowu hałas. Podejrzewaliśmy, że sprawcą może być szczur. Po nieprzespanej nocy podczas śniadania ?zakłócacz snu? się ujawnił. Po prostu poczuł zapach jedzenia i odważył się zbliżyć do nas. A była nim popielica ? gryzoń objęty ochroną gatunkową(fot. 53). Zwierzątko czekało na jedzenie. Niesamowite, bo w drewnianym zadaszeniu była ich cała rodzinka. Po śniadaniu sprawdziliśmy nasz plecak z jedzeniem, który wisiał pod dachem w nocy, czy nie został przez, uwierzcie mi, nieobawiającą się ludzi popielicę, nadgryziony. Wszystko wyglądało w porządku. Dopiero kolejnego dnia odkryliśmy, że jabłko, które było w bocznej kieszenie zostało przez gryzonia w połowie schrupane. Dobrze, że popielica myśli o zdrowym odżywianiu, pomyśleliśmy :-).
W Polsce południowo-wschodniej podziwialiśmy również dzieło rąk ludzkich w postaci Elektrowni Wodnej w Solinie (fot. 54). Niesamowite szczęście, bo jako ostatnim udało nam się zakupić bilety na ostatnią grupę zwiedzającą zakład energetyczny od środka. Polecam 🙂
A w tej części podróży zapadł mi w pamięć jeszcze jeden obrazek – a mianowicie tablica informująca o tym jak turysta powinien się zachowywać w lesie. ?Wskazówki leśnika?, sporządzona przez Nadleśnictwo Ustrzyki Dolne (fot. 55). A z niej z działki pt. ?Radzę by? spodobało mi się bardzo następujące zdanie: ?Zamień się w młodego Robinsona i jak na prawdziwego odkrywcę przystało zabierz ze sobą lornetkę by, choć odrobinę podejrzeć świat, kompas by się nie zgubić, przewodnik do rozpoznawania roślin i zwierząt, które tylko tu można zobaczyć w pełni życia??
Oczywiście Polska południowo-wschodnia obfituje w parki krajobrazowe. Nie możemy też zapominać o pięknym Bieszczadzkim Parku Narodowym. Z kolei tajemnice Bieszczad można zgłębić odwiedzając Muzeum Przyrodnicze w Ustroniu Dolnym.
Pozdrawiam Wszystkich, którzy znajdują czas, aby na parę chwil przenieść się w naszą podróż. Jesteśmy już ponad miesiąc w podróży i magiczne 1000 km przejechanej trasy też już miało miejsce w jednej ze słowackich miejscowości. Kolejne przygody z pozycji siedzącego na rowerze będą już napływały z bardziej odległego wschodu.
Wtorek, 22 czerwca 2010 r.
Dzika świnia, żar z nieba, błyskawice i pełno niedźwiedzi (09.06.2010-16.062010)
To była noc. Zasiedzieliśmy się w kafejce internetowej. To spowodowało, że w ciemnościach musieliśmy szukać miejsca na nocleg. Miejscem, które najbardziej przypadło nam do gustu było wzgórze tuż za miastem Zilina. Pchaliśmy tam rowery ostatkiem sił. W końcu znaleźliśmy miejsce, gdzie można było rozstawić namiot. Przynajmniej tak nam się wydawało.
Posłuchajcie: Już rozpakowuję bagaż ze swojego roweru, kiedy zza krzaków słyszę głośne chrummmmmm. Niestety nie potrafię Wam opisać dokładnie tego dźwięku, a właściwie jego przerażającego charakteru. Otóż nasze miejsce na nocleg (fot. 37)było już zajęte… przez dziki. No cóż, ustąpiliśmy im miejsca – bez wdawania się w większą dyskusję. Zresztą, nie mam pewności, czy dziki w pełni zrozumiałyby nasze zamiary.
Tę początkową opowieść przytoczyłam po to, by uzmysłowić sobie i Wam, że jak natura jest na wyciągnięcie ręki. Czasem z tej bliskiej obecności nawet nie zdajemy sobie sprawy. Od czasu do czasu warto też naturze zejść z drogi.
Słowacja przywitała nas niesamowitymi upałami. Momentami błagaliśmy Boga o choćby najmniejszy kawałek cienia, małą chmurkę czy też powiew wiatru. Tutejsze góry okazały się jeszcze wyższe niż w Czechach, a podjazdy znacznie trudniejsze. Przykład: stromy 14-procentowy podjazd, który stanowi nie lada wyzwanie nawet dla niektórych aut. W pewnym momencie zaczęliśmy się śmiać, że to jest wyprawa spacerowa, gdyż tak często przyszło nam pchać rowery.
Ale wracam do tematu bliskich spotkań z naturą, a właściwie – w tym wypadku – ze zjawiskami meteorologicznymi. Kolejne miasto na Słowacji, Liptovsky Mikulas przywitało nas słońcem, ale żegnało grzmotami. Burze: jedna po drugiej, w dzień oraz w nocy. Domyślacie się zapewne, że nocy z błyskawicami nie przespaliśmy spokojnie.
To, czego jeszcze nauczyła nas podróż to to, aby nie zawsze słuchać ludzi, szczególnie ?nietutejszych?. Otóż na ścieżce rowerowej spotkaliśmy parę, która nas przestrzegała przed, tutaj dosłowny cytat: ?masami niedźwiedzi?, które według tej pary są bardzo częstym gościem tej miejscowości, gdzie akurat przebywaliśmy. Śmieszne, bo para nie wyglądała na mieszkańców tej wioski, tylko na turystów z miasta, którzy nie zawsze maja nieomylna wiedzę o przyrodzie. Niestety jeszcze żadnego niedźwiedzia na żywo nie udało nam się sfotografować. A turyści powinni pamiętać, aby nie wabić zwierzyny odpadkami jedzenia, które często pozostawiają na szlakach.
Co przepiekane na Słowacji to oczywiście góry, ale i tutejsze łąki (fot. 38). Przesycone kolorami, wręcz zachwycające kolorami i różnorodnością. A na nich pełno kwiatów, których niestety wszystkich nie potrafię bez dobrego klucza do oznaczania roślin nazwać. Ale również pobocza dróg tętnią życiem. Bo na nich spotkaliśmy m.in. sparcetę siewną (fot. 39), żmiję zygzakowatą (fot. 40), orlika pospolitego (fot. 41).
Słowacja to też kraj rowerzystów górskich. I tu muszę przyznać powinniśmy z nich brać przykład. Każde dziecko nawet w najmniejszej wiosce jeździ w kasku. U nas to czasem jeszcze jest komentowane jako potocznie zwane ?wydziwianie?, ale ja jestem zdania, że kask nie zaszkodzi. A jak będziecie na Słowacji to oczywiście nie zapomnijcie obejrzeć paru zamków – na jednym, że zdjęć widok, że Starego Hradu(fot. 42) i jaskiń.
A na koniec zapraszam Was do wędrówek po Tatrach na słowackiej stronie. Na jednym ze zdjęć (fot. 43) widać je doskonale.
Wtorek, 15 czerwca 2010 r.
Kraina deszczu, góry i słońce (01.06.2010-08.06.2010)
Tak, jak już w poprzednim odcinku wspominałam, musimy jednak poprowadzić podróż przez Czechy i Słowację. Ostatnie dni w Polsce to była prostu kraina deszczu. Postanowiliśmy nocować nad małym strumieniem. Jednak jakieś przeczucie mówiło mi, że lepiej nocować troszkę wyżej, aniżeli bezpośrednio nad rzeczką i tak też uczyniliśmy. Nazwałabym to kobiecą niezawodną intuicją. W nocy leje, wciąż leje, nawet kiedy budzimy się i jemy śniadanie, a potem postanawiamy wyruszyć w trasę, niebo nadal płacze ciężkimi strugami.
Kiedy wyruszamy, spostrzegamy, że polna droga, którą wczoraj tutaj dojechaliśmy przeobraziła się w rwącą rzekę! Dzięki Bogu, znaleźliśmy alternatywny wyjazd. Powódź to prostu siła natury, której nie można ani przewidzieć, ani zablokować. Muszę przyznać, że przestraszyłam się trochę tego poranka, gdyż już widziałam oczyma wyobraźni, jak budzimy się w wodzie…
Kiedy już zawitaliśmy w Czechach, to okazało się, że nasi południowi sąsiedzi mają wyznaczone trasy rowerowe. Niestety, nie zawsze wskazówki tych ścieżek były jasne, gdyż często brakowało szyldów. Jednak my jesteśmy w posiadaniu kompasu, który jest wręcz niezawodny.
Któregoś wieczoru, po długim poszukiwaniu, w końcu znaleźliśmy nocleg. Rankiem poczuliśmy się jak w innym świecie, gdyż dzień wcześniej w ciemnościach nie dostrzegliśmy, w jak pięknym miejscu spaliśmy. Przecudna górska łąka obudziła nas swoimi zapachami i szumem. A na niej m.in. firletka poszarpana (fot. 24) i dzwonek rozpierzchły (fot. 25). Okazało się, że jesteśmy na terenie tzw. Niski jesionik, który charakteryzuje się pagórkami o wysokości 400-600 m n.p.m. Najwyższy szczyt tego obszaru to tzw. Góra Słoneczna o wysokości 800 m. Przecinają ten teren trzy doliny rzek: Odra, Budziszówka i Morawica. Z kolei na rzece Huntawie, niedaleko Rymarzowa, można zobaczyć Rzeszowskie Wodospady. Teren Niski Jesionik pokryty jest nieczynnymi wulkanami np. Wulkan Wenus czy też Szczyt Węglarza. Niestety, te obiekty nie znajdowały się bezpośrednio na naszej trasie, ale jestem zdania, że jeśli ktoś ma troszkę więcej czasu, to warto te geologiczne ciekawostki obejrzeć.
W Czechach mieliśmy okazję pooglądać także ruiny zamków. Jeden z nich to Vikstejn(fot. 26). W jego okolicach rosło dużo jasnoty białej (fot. 27) i przytlii wonnej (fot. 28)oraz gajowca żółtego (fot. 29).
To, co jeszcze bardzo mnie zaintrygowało u naszych sąsiadów, to fakt wysortowywania przez nich odpadów organicznych. Na dowód zamieszczam zdjęcie(fot. 30).
Oczywiście, Czechy dla zapakowanego bagażami roweru to nie jest łatwe zadanie. Powiem tak: jeszcze mniej łatwe jest ono dla osoby tym rowerem jadącej. Mięśnie pracują na najwyższych obrotach i potrzeba nie tylko siły, ale również techniki, koncentracji, spokoju, ale i cierpliwości. Dobrze, że trasy rowerowe prowadzą przez ciekawe regiony. I tak właśnie przez jakiś czas podążaliśmy w Czechach odcinkami ścieżki nr 503, która prowadzi przez teren w okolicach Odry, która jest tutaj nazywana bardzo spokojną rzeką. Obszar ten jest słabo zaludniony i właściwie nie ma tutaj przemysłu. Na obrzeżach owego szlaku rowerowego często mieliśmy natomiast okazję, by obserwować dąbrówkę rozłogową (fot. 31).
Nasza podróż odbywała się również po ścieżkach parku: Prirodni Podbeskydy Park(fot. 32). Tutaj wysiłek był ogromny i trzeba przyznać, że rowery czasem musieliśmy pchać. Pierwszy ciężki podjazd został jednak urozmaicony piękną łąką przesyconą kolorami. Oczywiście w tym parku jest ścieżka edukacyjna, która przybliża zwiedzającym nie tylko przyrodę ożywioną, ale również informacje nt. geologii, geomorfologii czy też regionalnej kultury.
A co nam się – oprócz gór i pięknych widoków – w Czechach podobało najbardziej? A mianowicie Valasske Muzeum V Prirode V Roznove Pod Radhostem. A tutaj tzw. Drewniane Miasteczko, które prezentuje prowincje w okresie XIX i początku XX wieku. Za niewielką cenę biletu można podziwiać wiele drewnianych budynków wraz z wyposażeniem: domy, kościoły i urzędy (fot. 33). Jednym z nich jest Wójtostwo z Wielkich Karlovic, które prezentuje dom sołtysa. W tym muzeum mieliśmy ponadto okazję podziwiać uroki wiewiórki, którą udało mi się schwytać w obiektyw aparatu(fot. 34).
Podczas ostatniego noclegu w Czechach żegnało nas wiele małych owadów, które bardzo skutecznie opanowały nasz namiot (fot. 35). Ale ostatnie kilometry w Czechach umilił nam widok piękny i niezbyt często spotykany. Na poboczu bardzo ruchliwej drogi mieliśmy szczęście ujrzeć las złożony ze storczyków (fot. 36). Widok zapierający dech w piersi….
Wtorek, 8 czerwca 2010 r.
Pulsujące życiem krainy (23.05.2010-31.05.2010)
W końcu 23 maja nadszedł czas właściwego startu. Zaczynamy ją w Marsdorf, niedaleko Drezna (Niemcy). Przez pierwsze dni podróży w Niemczech poznajemy kręte ścieżki Saksonii. Wiosnę, a właściwe lato czuć coraz bardziej w powietrzu. Widać, że przyroda „rozkwita”. Parokrotnie widzimy polującego myszołowa. Innego znowu poranka natykamy się na siódmiaczka leśnego (Trientalis europaea). Tego samego dnia zresztą mieliśmy mozliwość obserwacji wielu przedstawicieli przyrody. Parę metrów od miejsca, gdzie nocowaliśmy spotykamy bociana, który wręcz pozuje nam do zdjęć. Z kolei parę metrów dalej zaskakują nas leniwie pasące się sarny w rzepaku. Jednak w krajobrazie widać też rękę ludzką, gdyż pagórki pokryte są „lasem wiatraków” (fot. 12). W momencie, kiedy zatrzymaliśmy się na śniadanie pod gruszą i obok pola rzepaku spotykamy kolejną niespodziankę w postaci wygrzewającej się rozkosznie na kamieniu jaszczurki. Mało tego, naszą obecnością i śniadaniem zdenerwowaliśmy sikorkę (fot.13), której domem była chyba nasza „śniadaniowa grusza”. Ponadto warto wspomnieć, że nasz pierwszy posiłek tego dnia odbywał się w otoczeniu przetacznika ożankowego (Veronica chamaedrys), ślicznych niebieskich drobnych kwiatków (fot. 14). No, ale prócz przyrody i inne ciekawostki zapadły nam w pamięć. Otóż na przygranicznych terenach niemiecko-polskich (obszar Saksonii, Dolnego Śląska) można spotkać wiele kamiennych domów. Robią one wspaniałe wrażenie, gdyż pięknie komponują się z krajobrazem i dodają całemu otoczeniu nostalgii.
Pierwszy nocleg w Polsce mieliśmy w okolicy Zgorzelca. Pogoda nam dość dopisywała. O poranku za to mieliśmy możliwość obserwacji ogromnej ilości chrabąszczy majowych (fot. 15) oraz prace żuka gnojowego (fot. 16). W promieniach słońca rozbłyskiwały również kokoryczka wielokwiatowa (fot. 17) i dzwonki (fot. 18). Następnego dnia dotarliśmy do Lubania, bardzo ładnego spokojnego miasteczka. A tu miłe zaskoczenie ekologiczno-edukacyjne! Otóż w centrum miasteczka znajdują się bardzo duże pojemniki na różne rodzaje odpadów (fot. 19). Na każdym pojemniku zamieszczono informację o tym, jakie odpady należy wrzucać. do konkretnego kontenera. Co ciekawe, na każdej stronie tego ogromnego „śmietnika” można wrzucać inny rodzaj odpadu. Trzeba pogratulować pomysłodawcy!
Następny poranek i znowu na rowery. Tym razem docieramy do Lwówka Śląskiego. Miasteczko małe, ale teren bogaty jest w agaty (minerały). Obszar w dolinie Bobru zwany jest krainą agatów. Co interesujące, każdego roku w drugiej dekadzie lipca odbywa się tutaj „Lwóweckie Lato Agatowe”, gdzie spotykają się fani minerałów. Warto też podkreślić, że w gminie Lwówek Śląski wytyczono ok. 100 km szlaków rowerowych oraz wiele tras dla turystów propagujących podziwianie przyrody i kultury na pieszo. Oczywiście warto też zwiedzić tzw. Szwajacarię Lwówecką, tj. drugie po Górach Stołowych największe zgromadzenie piaskowcowych grup skalnych.
Po opuszczeniu Lwówka Śląśkiego poruszamy się dalej na wschód. Tym razem napotykamy wiele ruin kościelnych, w których nie widać już niestety życia. Jednak nie do końca! Okazuje się, że zniszczone przez czas kościoły spodobały się… bocianom, które zakładają na nich gniazda (fot. 20).
Kiedy wstajemy następnego dnia, wytyczamy sobie nowy cel: zobaczenie Złotoryi. Miasteczko jest przepięknie odremontowane. Można wręcz powiedzieć, że wieje tu „zachodem”. Przy jednym z kościołów w centrum Złotoryi moje oko początkującego przyrodnika wyłapuje „Szlak złotoryjskich pomników przyrody”. Jednym z nich jest cis pospolity (fot. 21), o sześciu pniach, wieku ok. 100 lat i wysokości 5,5 m. Niestety zbliżający się wieczór nie pozwolił nam zapoznać się z innymi przedstawicielami tego szlaku. Ale warto wspomnieć, iż powiat złotoryjski to w północnej części: Nizina Śląska, w centralnej: Pogórze Kaczwaskie, a w południowej: Góry Kaczawskie. Ponadto Pogórze Kaczawskie to obszar występowania wielu minerałów. Z innych ciekawostek obszar ten to Kraina Wygasłych Wulkanów, gdyż znajduje się tutaj najokazalsze w Polsce wzgórza o pochodzeniu wulkanicznym, takie jak m.in. Wilkołak i Grodziec. Dla rowerzystów mam też dobrą wiadomość, gdyż istnieje ścieżka wygasłych wulkanów. Złotoryja ma wiele do zaproponowania turystom również tym, którzy lubią złoto :). Otóż w tym miasteczku każdego roku odbywają się Międzynarodowe Mistrzostwa w Płukaniu Złota. To tyle o Złotoryii, która sama w sobie i jej okolica robią niesamowite wrażenie. Dodam tylko tyle, że kiedy opuszczaliśmy tę miejscowość napotkaliśmy troszkę zdenerwowaną sarnę (fot. 22). W tym dniu nocowaliśmy na pięknym wzgórzu wśród rzepaku, wielu saren i zajęcy.
Kolejny dzień zaczyna się szaleńczym zjazdem z góry, na której nocowaliśmy. Kiedy jesteśmy już na drodze jak zwykle napotykamy na ślady natury, tym razem niestety martwej, gdyż ktoś przejechał autem pięknego zaskrońca. Wielka szkoda – pomyślałam, że człowiek wdziera się coraz bardziej w przyrodę, której dzikie tereny niesamowicie się kurczą. Po paru kilometrach dojeżdżamy do miejscowości Leszczyna, gdzie również jest Park Krajobrazowy „Chełmy” (fot. 23). Park leży on na Pogórzu Kaczawskim, w Sudetach Zachodnich). W Leszczynie podziwiamy ogromne piece hutnicze. Trzeba też wspomnieć, że miejscowość ta to dawne centrum górniczo-hutniczne. To tutaj przed wiekami wydobywano i przerabiano złoża miedzi. Po tym troszkę industrialnym odkryciu pedałujemy do miejscowości Jawor. Tutaj podziwiamy kościół pokoju, poewangelicki kościół szkieletowy. Przepiękny w budowie i w nastroju, jaki tworzy… Gdy opuszczamy tę miejscowość napotykamy jeszcze parę interesujących przyrodniczych i krajobrazowych ?obrazków”. Zaczyna w końcu zmierzchać, więc szukamy miejsca na nocleg. A następnego dnia gnamy co sił w mięśniach do Wrocławia. Wszystko wskazuje jednak na to, że z pewnych przyczyn nie będziemy mogli dalej jechać przez Polskę, lecz przez Czechy i Słowację. No cóż czasem tak bywa. Inne kraje też są inspirujące, a Polskę dogłębnie pozwiedzamy rowerami jeszcze niejeden raz 🙂
Wtorek, 1 czerwca 2010 r.
Pierwsze usterki i pierwsze odkrycia
W połowie maja wyruszyliśmy na trzydniową próbę rowerową na trasie Poczdam (Brandenburgia Niemcy) – Drezno (Saksonia, Niemcy). Pierwsze ?ofiary? tej krótkiej trasy (rowerem ok. 240 km) to nóżka rowerowa i lusterko. No cóż, przynajmniej selekcja naturalna (w tym przypadku lepiej byłoby ją nazwać techniczno-wytrzymałościową 🙂 usunęła z naszych rowerów dwa najsłabsze elementy. Po spakowaniu wyruszamy w strugach deszczu. W tym momencie nasza odzież przeciwdeszczowa zdała bardzo dobrze pierwszy egzamin na rowerach. Po paru kilometrach pedałowania na jednej z ulic Poczdamu dostrzegamy interesujący banner reklamowy. A na nim bocian i flaming w jednym gnieździe (fot. 2). Co ciekawe, plakat ten ma na celu nawoływanie do tolerancji międzyludzkiej. Jednak widok bociana i flaming w jednym gnieździe jest dość wstrząsający! Przynajmniej dla nas, gdyż dosłowna interpretacja tego widoku powoduje wręcz gęsią skórkę. Natychmiast wypowiadam głośno słowa: ?mam nadzieję, że zmiany klimatyczne nie zabrną tak daleko, że flamingi zaczną wypierać nasze piękne bociany. To byłaby, przynajmniej dla Polaków, prócz katastrofy ekologicznej również klęska „mentalna?.
Po tym dość niecodziennym widoku wyjeżdżamy w końcu z Poczdamu i wkraczamy na bardziej zielone tereny. Hmm?w pewnym momencie spostrzegamy, że ścieżka rowerowa się urywa i dalej nie ma drogi. Kompas wskazuje nam jednak, że obrany przez nas kierunek jest jak najbardziej właściwy. Biegnę sprawdzić czy widać jakąś kontynuację ścieżki, na której nasze rumaki, obciążone wieloma bagażami, mogłyby swobodnie się poruszać. Niestety nic nie znajduję. OK, zawracamy i znajdujemy w końcu polną dróżkę. Troszkę pada, ale jest przyjemnie, bo zieleń jest taka soczysta(fot. 3), że aż razi w oczy, a ptaki śpiewają jak szalone… Po drodze mijamy tory kolejowe oraz wiele stadnin koni.
Pędzimy dalej. Nasze ?dwukołowe rumaki? są dość niepokorne i nie dają się zbyt dobrze sterować. Nieważne. W końcu jakoś udaje się nam je poskromić. Wyjeżdżamy w końcu z terenów miejskich, by wkroczyć na bardziej pachnące sielskim nastrojem obszary. Ale łatwo nadal nie jest. Jednak nikt nie powiedział, że tak będzie. My cieszymy się na walkę z naszymi słabościami i na odkrywanie przyrody wokół nas. Po dość ciężkiej przeprawie przez pagórki i piaski, na których nasze obładowane rowery zaczęły grzęznąć, dostrzegamy kolejny, jeszcze niezbyt w moim mniemaniu częsty widok, a mianowicie cmentarz dla zwierząt (fot. 4 i fot. 5). A na nim wiele nagrobków opatrzonych krzyżami i zdjęciami pupili. Interpretację tego obrazka pozostawiam Szanownym Czytelnikom.
W końcu wyjeżdżamy z ?piaszczystej leśnej krainy? i odkrywamy, że znajdujemy się na terenie parku Naturpark Nuthe-Nieplit. Położony jest on na południowy zachód od Berlina i na południe od Poczdamu. Park ten jest polecany dla osób, które lubią Nordic Walking. Jednak jak widać na naszym przykładzie również rowerzyści mogą w nim aktywnie wypoczywać, choć ścieżki nie zawsze są utwardzone i proste. Obszar parku jest w dużej mierze ukształtowany przez dwie rzeki Nuthe i Nieplitz. Co ciekawe można w nim znaleźć tereny podmokle, małe oczka wodne ale też wrzosowiska i lasy dębowe. Część terenów parku jest również objęta systemem Natura 2000. Z interesujących oraz rzadkich gatunków ptaków, jakie na tym obszarze występują można wymienić m.in. czajkę, kanię czerwoną, kanię czarną, rybołowa, orła bielika, myszołowa, jastrzębia, krogulca, kobuza, pustułkę, żurawia. Natomiast jesienią i wiosną można tutaj spotkać wiele gęsi. Występują również łyski, łabędzie nieme, krzyżówki oraz kormorany. Świat flory natomiast jest reprezentowany przez rośliny preferujące podmokłe tereny np. rdesty, irysy. Na terenie parku występują również goździki, wrzosy, różne odmiany orchidei.
Po przeczytaniu paru informacji na temat parku ruszyliśmy w dalszą drogę. Kiedy zaczynało zmierzchać zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. W końcu rozbiliśmy namiot na skraju lasu i pól. Noc była relatywnie spokojna – do momentu, kiedy usłyszeliśmy rozdzierający las krzyk?Te dźwięki wydawało jakieś zwierzę, które właśnie przeżywało swoje ostatnie momenty. Podejrzewamy, że były to końcowe sekundy zająca upolowanego przez lisa. No cóż ? prawa natury. Silniejszy wygrywa. Po tej pierwszej nocy na świeżym powietrzu ruszamy dalej w nieznane. Tym razem zamiast deszczu towarzyszą nam promienie słońca. I mamy naszą pierwszą niespodziankę. Otóż wjechaliśmy na obszar chronionego krajobrazu pn. Naturschutz ?Zarth? (fot. 6). Na tym terenie jest wiele terenów podmokłych, bagien oraz zakrzewień. Występują na nim m.in. żurawie i orchidee. Przy okazji lektury tablicy informacyjnej o tym obszarze chronionego krajobrazu szukam innych elementów związanych z ochroną środowiska. I oczywiście odnajduje je zaraz obok m.in. w postaci pojemników na szkło białe, brązowe i zielone (fot.7). Taki podział segregacji szkła w Polsce nie występują chyba zbyt często.
Przez dalszą drogę towarzyszą nam oczywiście inne elementy związane tym razem z odnawialnymi źródłami energii (fot.8). Czasem można odnieść wręcz wrażenie, że obszar Niemiec jest usiany wiatrakami, które – uwierzcie – widać z bardzo, bardzo daleka.
Pędzimy dalej na rowerach i w końcu udaje się nam dotrzeć do rzeki Łaby (po niemiecku Elba). To właśnie ona będzie nam towarzyszyła do końca trasy naszej próby rowerowej. Wzdłuż Łaby biegnie również ścieżka rowerowa tzw. Elberadweg (http://www.elberadweg.de) którą od tego momentu w większości czasu będziemy się poruszać. Trasa naprawdę godna polecenia (utwardzona powierzchnia, ścieżka poprowadzona przez malownicze małe wioseczki i brzegami często meandrującej Łaby). Jedziemy dalej a tu znów widok, który przynajmniej mnie troszkę zaskoczył. Na drzewach są porozwieszane płyty CD (fot.9). Większość z nas zapewne zaczyna się w tym momencie zastanawiać: A po cóż to taki wynalazek i czemu ma on właściwie służyć? Otóż płyty mają za zadanie odstraszanie zwierzyny nocą, aby ta nie przebiegała przez drogę. Na płytę pada światło auta i ta wówczas odbija je dalej, a zwierzaki przestraszone uciekają od drogi. Sposób dość ciekawy na odstraszane zwierzyny, ale podobno nie działa tak sprawnie jak to zakładano. No cóż metoda może niezbyt skuteczna, ale wiszące na drzewach płyty pozostały.
Dzień na trasie szybko nam mija i już czas na szukanie noclegu. Tym razem nasz namiot rozbijamy w pięknej scenerii nad Łabą. Poranek jak co dzień: śniadanie, pakowanie namiotu i w drogę. A ścieżka rowerowa Elberadweg odkrywa przed nami swoje kolejne oblicza. Jak zazwyczaj spotykamy na drodze elementy edukacyjne, takie jak m.in. tablica informująca o ptakach śpiewających w jednej z okolic (fot. 10).
Następnie zauważamy tablicę parku Naturpark Dübener Heide (fot. 11), który rozciąga się między rzekami Łabą i Mulde. Obszar ten pokrywają lasy sosnowe oraz mieszane. W parku można spotkań m.in. żurawie (których odgłosy sami słyszeliśmy), jak i rybołowy, bociany i inne. Wiele tutaj również lasów brzozowych oraz małych stawów i jezior.
W końcu docieramy do miejscowości Moritzburg, która jest już nie daleko Drezna. Jest już bardzo ciemno. Tutaj mamy przyjemność przejechania przez bardzo gęsty las, w którym zwierzęta aktywne nocą zafundowały nam pełen wrażeń słuchowych koncert, który nie zawsze był przyjemny dla ucha?W głowie kołata mi myśl, że strasznie mało przebywamy na łonie natury i niestety zazwyczaj bardzo powierzchownie jej słuchamy. A przyroda to nie tylko piękne widoki, ale również tajemnicze dźwięki.
Wtorek, 26 maja 2010 r.
Dlaczego akurat rower?
Wyruszamy w naszą podroż? rowerem. My, tzn. ja i mój Andreas. Plan jest taki aby przebyć trasę z Drezna (Niemcy) na wschód, może nawet do Gruzji (Drezno – południowa Polska – Ukraina – Mołdawia – Ukraina – promem przez Morze Czarne – północna Turcja- Gruzja). Oczywiście marzy nam się, aby w większości pokonać ją rowerem. Miejmy nadzieję, że sił i zdrowia na to zadanie nam wystarczy.
Większość osób, które o tym informujemy spogląda na nas ze zdziwieniem. I pyta z niedowierzaniem: rowerem? Tak rowerem, potwierdzamy. Wielu odbiera nas jako dziwaków. Jak można w podroż do Gruzji jechać rowerem? ? pytają kolejni niedowiarkowie. Czasem mamy tych pytań dość. Ale przejdźmy do sedna sprawy. Otóż gdy zaczynam myśleć o zaletach bicykla, to stwierdzam, że na ten temat to odę napisać mogłabym. Ale że talentu pisarskiego u mnie dotychczas nie stwierdzono, to takowego zadania podjąć się nie odważę. Kilka jednak zalet roweru wymienię.
Rower ? cichy, wygodny, przyjazny środowisku środek transportu. Który z innych środków transportu ?odważyłby? się tak łatwo, bez długiego zastanawiania, wjechać (albo dać się przepchać 🙂 na błotnisty teren? Czy jest inny pojazd który w równie ?delikatny? sposób pozwalałby obserwować przyrodę? No raczej nie ma.
Jadąc rowerem, mamy możliwość obserwowania tego się wokół nas dzieje z bliska a nie z perspektywy ?brudnej szyby?. Czujemy powiew wiatru we włosach i zapachy, które nas otaczają. Który z innych środków transportu umożliwia nam tak pełne doświadczanie natury? Żaden, wyłączając z tego ten w postaci naszych własnych nóg. Mało tego! Cyklista w porównaniu w kierowcą samochodu czy też pasażerem samolotu właściwie nie produkuje CO2. A to już jest ?mega? argument dla zapalonych przyrodników. Oczywiście rower to pojazd przyjazny naszemu organizmowi, bo przecież napędzamy go własnymi mięśniami. Wspomnę jeszcze tylko o tym, że każda przejażdżka rowerowa uwalnia nas od stresu i pozwala ?przewietrzyć umysł?. Z pewną nieśmiałością odważyłabym się rower nazwać ?prawie pojazdem doskonałym?.
Te parę zalet które wymieniłam chyba dość skutecznie odzwierciedla naszą decyzję, dlaczego to właśnie rower będzie naszym głównym kompanem w podroży.
Rower to wspaniały odkrywca, dający niesamowitą wolność, swobodę oraz niezależność. Mój nazywa się Aga Tandy, a Andreasa Kapitan Blaubär (fot. 1).